piątek, 3 lutego 2012

Bettemma

Wchodząc do kina miałem w głowie pierwsze słowa recenzji: "Do biletu powinni dorzucać każdemu paczkę chusteczek. Kobietom, bo to wzruszający film - Panom, bo to przecież film o Monroe".
Wychodząc z kina miałem głowie pierwsze słowa tej recenzji: "Czyją do cholery znajomą jest Michelle Williams, że zagrała główną rolę. A może umie się zakręcić? I dała sobie komuś wkręcić..."


Marilyn, kobieta mająca wszystkie inne przedstawicielki tej płci pod sobą jest mniej pociągająca od "zwykłej garderobianki". I poważnie pomijam tutaj moją przewielką miłość do Emmy Watson, to po prostu nie jest Marilyn. Jasne, to aktorka mająca ją zagrać... Gówno prawda. Da się dobrać aktora, pierwszy z brzegu przykład Tomasza Kota w "Skazanym na Bluesa", nawet ruszał się jak On.  A Pani Williams? Parę razy udało Jej się podobnie "dygnąć".


Z drugiej strony dobrze pokazany kawałek historii i parę dobrych scen. Nie pamiętam jakich.


Czy warto iść na film? To zależy kim dla Ciebie jest Norma. Film nie jest filmem złym (korci do przeczytania zapisków Colin'a Clark'a), ale Monroe się w grobie przewraca (ciekawe czy dalej tak dobrze wygląda przewracając się na leżąco)


Kończy się kobyłską belą w czarnej sukience.




Więcej nie napiszę, bo kocham espresso i portery.















Tytuł: My week with Marilyn
Reżyseria: Simon Curtis
Scenariusz: Adrian Hodges
Oparty na zapiskach Colin'a Clark'a

Brak komentarzy: